Mapa z trasą naszej wycieczki
Droga z Łapszy Wyżnych na Grandeus
Początkowo ta trasa miała wyglądać nieco inaczej (już nie pamiętamy, jak my to tam sobie zaplanowaliśmy 😉), ale zawiodła nas komunikacja publiczna i plany trzeba było zmodyfikować. Szybkie spojrzenie na mapę, krótka analiza i wsiedliśmy w auto i pojechaliśmy do Łapszy Wyżnych. Zaparkowaliśmy w okolicy kościoła i pomaszerowaliśmy czerwonym szlakiem. Minęliśmy cmentarz, szczekające psy i powoli, powoli zaczęliśmy wspinać się pod górę.
Grandeus (795 m n.p.m.)
Jak pięknie 😍, po około 30 minutach dotarliśmy na szczyt Grandeus (795 m n.p.m.), z którego przy sprzyjających warunkach roztacza się wspaniała, dookolna panorama na majestatyczne Tatry Bielskie i Tatry Wysokie, widać też Pieniny i Gorce.Pewnie zwykle tak jest, ale kiedy my dotarliśmy na szczyt, oprócz pięknych widoczków zastaliśmy tam taki syf, że ciężko sobie to wyobrazić. Ktoś tam mocno przyimprezował w nocy. Przeszło nam nawet przez myśl, żeby to posprzątać, ale czymś innym jest pozbieranie butelek czy puszek, a czymś innym ogarnięcie tego, co tam było 😡. Zresztą spodziewaliśmy się, że imprezowicze wrócą, jak wytrzeźwieją, bo zostały ciuchy, niedopity alkohol i ... portfel. No cóż...
Na szczycie nie zatrzymywaliśmy się zbyt długo, zresztą w planach mieliśmy powrót przez Grandeus i wierzyliśmy, że wtedy cały ten syf będzie już ogarnięty.
Kapliczka — dokąd idziesz człowieku
Wędrówkę kontynuowaliśmy czerwonym szlakiem do Dursztyna.
Schodząc ze szczytu, minęliśmy samotne drzewo z urokliwą kapliczką.
No właśnie — dokąd idziesz człowieku? ...
Powstanie kapliczki w tym miejscu ma swoją tragiczną historię — gdzieś w okolicy zamarzła kobieta z niemowlęciem. Szła z dzieckiem na rękach do Dursztyna. Miejscowi twierdzili, że od czasu tego nieszczęśliwego zdarzenia w tych rejonach zaczęło straszyć. Zdecydowano więc, że trzeba postawić przy drzewie kapliczkę.
Dursztyn
Dursztyn to wieś przepięknie położona, a jej nazwa pochodzi od niemieckiego słowa durstein, czyli twarda skała i oznacza trudne przejście lub przejazd przez skały.
Luz, to tylko Lós
Mniej przyjaźnie zrobiło się, gdy weszliśmy w las, wtedy zaczęło się ostre, jakby niekończące się podejście. Drapaliśmy się, momentami na czworaka na górę Lós. Co tu dużo pisać łatwo nie było 😉. O dziwo Piotruś lubi takie hardcorowe trasy, więc pognał z Blarem do przodu, a my z Wicią gramoliłyśmy się powoli, walcząc o oddech 😉.Szukaliśmy wytłumaczenia dla nazwy tej góry. Najprawdopodobniej chodzi o to, że szczyt jest zalesiony, ale my wymyśliliśmy sobie inny powód, dlaczego tę górę tak nazwano. Otóż jak już się wdrapiesz człowieku na taki Lós, to już Ci wszystko jedno — totalny luz, bo i tak nie masz na nic siły 😉. No i ta błogość i lekkość w nogach, ach ten Lós (luz) ...
Kierunek Żar
Gdy trochę odsapnęliśmy, ruszyliśmy w dalszą drogę na najwyższy szczyt Pienin Spiskich, czyli położony na wysokości 883 m n.p.m. Żar. Na szczęście nie było daleko, no i wreszcie szliśmy po płaskim. Na trasie od góry Lós na Żar najprawdopodobniej co jakiś czas można dojrzeć całkiem ładny widoczek na Frydman, Jezioro Czorsztyńskie i Gorce, ale my widzieliśmy tylko zachmurzone niebo.
Po drodze minęliśmy za to taką ciekawostkę — Dziurę Mutiego, czyli jaskinię z długim kominem i niewielką zaciemnioną grotą. Wlot do jaskimi jest przy samej ścieżce i gdyby nie tabliczka, to można by przypadkiem polecieć sobie gdzieś w dół. Według legend, na dole w grocie swoje skarby gromadził Janosik.
Na górze Żar zrobiliśmy sobie dłuższą, zasłużoną przerwę. Pojedliśmy, popiliśmy, poprzybijaliśmy sobie pieczątki. Na szczycie znajduje się niewielka, drewniana wieża widokowa, która zdecydowanie mogłaby być nieco wyższa. Chociaż dzisiaj to i tak nie miałoby większego znaczenia. To był po prostu zbyt pochmurny dzień na podziwianie widoczków.
Lasy, pola, łąki — wędrujemy
Z góry Żar schodziliśmy niebieskim szlakiem, przez las. Kolor zmieniliśmy dopiero na rozwidleniu i później trzymaliśmy się żółtych znaczków prowadzących z pobliskiego Falsztyna.
A przy kozach zatrzymaliśmy się na długo, pogadaliśmy sobie trochę 😉:
Velovy asfalcik do Dursztyna
Jak widać na mapie naszej wycieczki, w którymś momencie zeszliśmy z żółtego szlaku i potuptaliśmy dalej szlakiem oznaczonym jako rowerowy. Dalej szliśmy więc szeroką asfaltową drogą, tą samą, którą Blaru kilka dni wcześniej pokonywał na swojej velovej wyprawie rowerowej.
Po drodze minęliśmy taką wypasioną wiatę:
Było tam wszystko, czego turysta / rowerzysta potrzebuje na trasie: zadaszone miejsce na odpoczynek, ciekawe tablice edukacyjne, miejsce na ognisko, narzędzia rowerowe, a nawet miejsce na podłączenie ładowarki.
A tu widać góry Lós i Żar, to podejście naprawdę dało nam w kość:
Powoli, powoli zbliżaliśmy się do zabudowań Dursztyna.
Pięknych widoczków było więcej, a raczej przypuszczam, że tak było, bo niestety niebo zupełnie się zachmurzyło i zaczęło siąpić.
Kończymy pienińskie wędrówki
Gdy znów dotarliśmy na Grandeus, trochę wróciła nam wiara w ludzkość — cały poranny syf był ogarnięty.
Szkoda tylko, że Tatry schowały się za chmurami.
Podsumowując: to była całkiem przyjemna, choć wcale nie łatwa wędrówka. No może przydałoby się trochę więcej słońca 😉.
Szkoda, że wszystko, co dobre tak szybko się kończy i kończą się nasze wakacje w Czorsztynie. To była już ostatnia nasza urlopowa wędrówka ...
P.S
Te wczasy jak widać były bardzo udane. Ciekawie wygląda ta relacja.
OdpowiedzUsuńPodoba mi się tam
OdpowiedzUsuń