Po raz drugi w tym roku postanowiliśmy wybrać się na wędrówkę po Górach Sowich. Zapowiadała się piękna, słoneczna niedziela, po prostu grzechem byłoby jej nie wykorzystać i nie pójść w góry. Tym razem nasz cel stanowił najwyższy szczyt w Górach Sowich - Wielka Sowa (1015 m n.p.m.). Wdrapaliśmy się na nią już kiedyś, kiedy nasza rodzinka była jeszcze w trzy osobowym składzie.
Pamiętam, jak wtedy Wicia prawie wbiegała na szczyt, a później mówiła, że rozładowała się jej bateria i chce na rączki. Pamiętam też, że
Blaru
mimo okropnej pogody i wiatru skusił się na czeskie piwo w schronisku, a
ja patrzyłam na niego z politowaniem, opatulona w kaptur. No, ale ze wspomnień
to by było na tyle, bo to już była zupełnie inna wycieczka. Szliśmy
inną trasą, no i oczywiście doszedł nam do ekipy nowy towarzysz, czyli
Puszong, który tym razem naprawdę sporo
przetuptał na własnych nogach.
Mapa naszej wycieczki
Nam realnie ta trasa zajęła jakieś 6 i pół godziny
Trasa: Rościszów – Rościszów | mapa-turystyczna.pl
Zaczynamy wędrówkę
Około godziny jedenastej, po krótkiej wymianie zdań z pewnym panem policjantem, ruszyliśmy spod parkingu w
Rościszowie. Piotruś bardzo szybko wypatrzył sobie plac zabaw, ale
Blaru jeszcze szybciej przekonał go, żeby wskoczył do nosidełka podziwiać świat. Okazało się, że warto słuchać taty, bo wcale nie przeszliśmy tak daleko, gdy zobaczyliśmy takie oto ciekawostki (ten łabędź jest żywy):
Pierwszą przerwę zrobiliśmy sobie dość szybko, bo zaczęło nam burczeć w brzuchach. Zatrzymaliśmy się na rozwidleniu szlaków przy Starej Jodle. Rozsiedliśmy się na ławach i zabraliśmy się za pałaszowanie drugiego śniadania.
Jak dwulatek próbuje zdobywać górskie szczyty
Po przerwie ruszyliśmy żółtym szlakiem w kierunku Wielkiej Sowy. Piotruś
nie prędko dał się zapakować w nosidełko. Dzielnie i dumnie piął się w
górę na własnych nóżkach. Chcąc nie chcąc i tak momentami musiałam go, chociaż na chwilę wrzucać na plecy, bo było zbyt dużo
kamoli po drodze. Gdy zaczynał krzyczeć:
„wypuść mnie mamo! Wypuść Pluszaka! Ja tuptać chcę! W górę piąć!!!”
wtedy wyjścia nie było i znów wędrował na własnych nóżkach. Co ciekawe,
wcale nie szliśmy jakimś ślimaczym tempem, po prostu rośnie nam mały góraliczek — wędrowniczek.
Niesamowite spotkanie
Nagle przez trasę naszej wędrówki przebiegło stadko przepięknych,
charakterystycznych dla Gór Sowich, muflonów. Szczęki nam opadły, bo
zwierzęta przebiegły dosłownie tuż obok nas! Oczywiście, zanim
Blaru włączył aparat, to zdążyły już uciec w górę, ale chociaż taką fotkę jak poniżej udało się zrobić.
W poszukiwaniu dobrego piwa w schronisku Sowa
Cały czas przeżywając spotkanie z muflonami, szliśmy sobie, nie
spiesząc się w kierunku schroniska Sowa. Tam postanowiliśmy zatrzymać
się na nieco dłużej i podkarmić trochę nasze głodne brzuszki.
Blaru miał jeszcze jeden cel: liczył, że w schronisku będzie miał okazję zdegustować
kraftowe piwo z
Browaru Sowie. Niestety, pani barmanka poinformowała nas, że
„nie prowadzą tego piwa, bo według nich ... jest niedobre”.
Blaru zadowolił się czeskim
pilsem, którym ja wzgardziłam (z racji, że ja nie jestem fanką tego stylu).
Ze schroniska na Wielką Sowę był jeszcze kawałek. Chcąc nie chcąc
musieliśmy się zebrać, bo na szczycie też czekał nas długi postój.
Piotruś bardzo chciał tuptać sam, natomiast szlak, którym szliśmy,
kompletnie nie nadawał się dla jego małych nóżek — przede wszystkim było
zbyt dużo wystających korzeni drzew. Ostatecznie
Puszong mimo początkowych protestów zgodził się zapakować do nosidełka i jakoś dopełźliśmy na szczyt.
Na szczycie Wielkiej Sowy
Na szczycie góry zobaczyliśmy tłumy ludzi, którzy naprodukowali się tam nie wiadomo skąd. W sumie to nic dziwnego, podobnie jak my korzystali z ostatnich dni lata. Siedzieli sobie przy ognisku przy fajczących się kiełbasach i odpoczywali po górskiej wędrówce.
My kiełbachy nie mięliśmy, ale też zatrzymaliśmy się tu na nieco dłużej.
Zarówno Piotrusiowi, jak i Wici bardzo podobało się wspinanie na
drewnianego muflona, właściwie to wszystkie dzieciaki na Wielkiej Sowie
po prostu
MUSIAŁY na niego wleźć.
Podobnym powodzeniem cieszyły się także drewniane sowy.
Niewątpliwie atrakcją na Wielkiej Sowie jest wieża widokowa. Wstęp na nią jest płatny i tym razem na nią nie wchodziliśmy. No, właściwie to Piotruś zaciągnął nas na jej dolne piętro.
Przeprawa przez sowiogórski, bajkowy las
Poleniuchowaliśmy sobie naprawdę długo, ale czekało nas jeszcze zejście,
więc chcąc nie chcąc musieliśmy się ruszyć. Schodziliśmy
niebieskim szlakiem i był to typ trasy, jaki Blaru
lubi najbardziej: wąskie kozie dróżki wśród drzew, krzewów, korzeni,
kamieni i chaszczy. Nasza wędrówka przypominała trochę przeprawę przez
jakiś tajemniczy, bajkowy las.
Gdy wyszliśmy z gęstego lasu, zejście zrobiło się troszkę łagodniejsze. Piotruś podziwiał jeszcze trochę przyrodę, aż się ululał.
Cudowne gospodarstwo agroturystyczne w Lasocinie
Do Lasocina
dodreptaliśmy, o ile dobrze pamiętam, około 19:00 i nasze brzuch upominały się już o jakąś
pyszniutką
obiadokolację. No i udało nam się nie tylko znaleźć świetną miejscówkę z
dobrym jedzonkiem, ale i inne atrakcje. Zawitaliśmy do
Gospodarstwa Agroturystycznego Cicha Woda i ta wizyta była jak wisienka na torcie
naszej wycieczki. Jedzonko przepyszne: wzięliśmy sobie genialny gulasz, a mi udało się załapać na pszeniczne piwo z Browaru Sowie.
Blaru — kierowca spoglądał na mnie z zazdrością.
Jeśli chodzi o jedzenie, to jest ono jednym z powodów, dla którego do
Cichej Wody na pewno wrócimy. Koniecznie musimy spróbować tamtejszych
pstrągów! Poza tym jest to po prostu wymarzone miejsce dla dzieci, z
wypasionym placem zabaw i zwierzątkami m.in. ptaszkami, kucykami i
króliczkami. Tak naprawdę brakło nam już czasu, żeby obejść całe te
włości. Zaczynało się powoli ściemniać, gdy siłą zabieraliśmy stamtąd
dzieci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz