Dzisiejsza wycieczka to bardzo łatwa i przyjemna traska w Karpaczu z świątyni Wang do malowniczo położonego schroniska PTTK Samotnia. Natomiast dla mnie była to nieco trudniejsza logistycznie wycieczka, bo nie było z nami Blara, który wyruszył na swoją wyprawę rowerową po norweskich fiordach (link do poczytania tutaj). Oczywiste było, że 11-letnia Wicia
nie poniesie tyle w plecaku co dorosły mężczyzna, a Puszong nie przejdzie całej trasy na własnych nogach. Musieliśmy więc wziąć ze sobą zarówno nosidełko, jak i spakować niezbędne wycieczkowe minimum do plecaka (jedzenie, ubrania, woda itp.).
Niestety nie mieliśmy też auta, ale to nie stanowiło większego
problemu, bo z naszego miasta codziennie o 6:15 wyjeżdża autobus do
Karpacza. Udało mi się spakować Wiciowy plecak tak, żeby noszenie go nie
było dla niej zbyt dużym obciążeniem, wrzuciłam Piotrusia w nosidełko i
nieco zaspani poszliśmy na przystanek autobusowy.
W Karpaczu byliśmy około godziny 9:00 i pierwsze co zrobiliśmy, jeszcze
przed pójściem na szlak, to rzuciliśmy się na naleśniki. Smażyłam je
samego rana, przełożyłam domowej roboty dżemem jabłkowym i zawinęłam.
Mniam, smakowało, zwłaszcza że w domu śniadania wyjątkowo nie jedliśmy.
Nasze szczęśliwe brzuszki mogły ruszać na wędrówkę.
Trasa naszej wycieczki:
Zobacz trasę w Traseo
Od przystanku podążaliśmy cały czas niebieskim szlakiem. Nasza trasa nie
była trudna, tak naprawdę największe podejścia były jeszcze w samym
Karpaczu. Zupełnie nam się nie spieszyło, a pierwszy postój zrobiliśmy
sobie bardzo szybko, jeszcze przed dojściem do świątyni Wang. Piotruś
wypatrzył plac zabaw i nie było wyjścia, spędziliśmy tam chyba z
godzinę.
Must See in Karpacz - wizyta w bezgwoździowym kościele
W końcu udało mi się przekonać Pluszaki, że przyjechaliśmy, w góry na
wycieczkę, a nie na plac zabaw. Piotruś zszedł ze ślizgawki, a Wicia
zarzuciła swój plecak na plecy i ruszyliśmy. Kolejny postój zrobiliśmy
już przy świątyni Wang. Została ona zbudowana z sosnowych bali, na
przełomie XII i XIII w. w południowej Norwegii, w miejscowości Vang. Cała konstrukcja została wykonana bez użycia gwoździ. Trochę więcej ciekawostek na temat świątyni można znaleźć tutaj, a tak poza tym warto ją po prostu zwiedzić. Niestety Piotruś nie miał ochoty na zwiedzanie kościoła. Zamiast tego wolał lizać lody i zagryzać je kabanosami. Wici też bardziej odpowiadała ta opcja.
Do środka kościółka co prawda nie wchodziliśmy, ale wokół się trochę poszwendaliśmy:
Koniec leniuchowania, ruszamy w góry
Po dłuższym postoju, jaki zrobiliśmy przy świątyni, ruszyliśmy w kierunku wejścia do Karkonoskiego Parku Narodowego. Kupiliśmy w budce bilety i potuptaliśmy w las. Wicia szła dumnie z plecakiem, a Piotruś wolał obserwować świat z Mamucich pleców.
Krótki postój na zjedzenie kanapek zrobiliśmy przy ławach na polance.
Mimo zatłoczenia udało nam się znaleźć kawałek wolnego miejsca. Dalej
wędrowaliśmy już bez postoju do Samotni. Piotruś szybko ululał się
wtulony w swoją mamusię. Wicia natomiast miała jakiś drobny kryzys po
drodze, najprawdopodobniej dlatego, że chcąc zaoszczędzić miejsca w
plecaku zamiast dużej strzelającej Milki spakowałam nam po batoniku
owocowym.
Im bliżej było do schroniska, tym piękniejszymi widokami nasze oczy
mogły się napawać. Dodatkowym wyznacznikiem tego, że do Samotni już
naprawdę było niedaleko, był fakt, że zaczynaliśmy mijać ludzi z piwem w plastikowych kubkach.
Schronisko PTTK Samotnia i widoki jak z bajki
Pod schroniskiem zrobiliśmy dłuuugi postój. Nawet udało nam się znaleźć kawałek cienia i miejsce trochę bardziej na uboczu. Tym razem nie mieliśmy ze sobą koca, ale nasze bluzy jakoś sobie poradziły w ramach zastępstwa.
W schronisku uzupełniliśmy zapasy wody i po długim odpoczynku zeszliśmy w
dół do Karpacza dokładnie tą samą drogą. Szlak, którym szliśmy to trasa
znana zarówno dla mnie, jak i dla Wici. Tak kilka lat do tyłu, zimą,
zabieraliśmy ze sobą sanki i Blaru wciągał małą, szczerbatą Wiciulinkę
wysoko pod górę. Do Śnieżki nie udało nam się nigdy dojść, bo nie
pozwalały na to warunki. O ile dobrze pamiętam, dochodziliśmy nie dalej niż do Domu Śląskiego.
Jeszcze kilka fajnych miejsc w Karpaczu
Obiecałam Wici, że jak zejdziemy ze szlaku, to pójdziemy na letni tor saneczkowy Kolorowa. Wicia była najpierw bardzo napalona na szaleńczy zjazd, ale gdy trochę postała i popatrzała, to ostatecznie się rozmyśliła (a szkoda). Zamiast tego poszłyśmy na przepyszne pierogi do Restauracji Kolorowa. Ja jadłam pierogi z kaczką, a Wicia wzięła sobie ruskie, które były nawet lepsze od tych lepionych przeze mnie własnoręcznie. Piotrusiowi bardziej zasmakowały ruskie, więc podkradał je z Wiciowego talerza.
Pokręciliśmy się jeszcze trochę po deptaku, gdzie Puszong kupił sobie kolejny pociąg do swojej kolekcji. Później przeszliśmy się jeszcze nad zaporę na Łomnicy, niestety z powodu suszy wody było bardzo niewiele i nie wyglądało to tak malowniczo, jak zwykle. Najważniejsze jednak, że były kaczki.
I tak nasza wycieczka dobiegała ku końcowi. Chcąc nie chcąc trzeba było zebrać się w kierunku przystanku, bo o 19:40 mieliśmy autobus powrotny.
Patrząc na zdjęcia aż chce mi się wyjechać z rodzinką, może uda nam się to logistycznie zorganizować ;)
OdpowiedzUsuńNa pewno się uda :) trzymam kciuki
UsuńŚwiątynia Wang bardzo fajna, szczególnie jak jest więcej czasu i mało osób na obiekcie warto przyjrzeć się dokładnie misternym zdobieniom. Jest w nich poukrywanych wiele motywów jakie widzi się dopiero z bliska. Od razu jak się ją zwiedzi też dobrze ruszyć po drodze na szlak - lub odwrotnie jak się z niego wraca odwiedzić świątynię.
OdpowiedzUsuńZgadzam się 🙂 chociaż pamiętam swoją pierwszą wizytę w Wangu - miałam wtedy jakieś 10 lat i wydawało mi się to strasznie nudne 😂. Potem wracałam tam jeszcze kilkukrotnie i zdecydowanie z wiekiem docenia się takie miejsca 😉
Usuń