A skąd wzięła się Szwajcaria u naszych zachodnich sąsiadów? Otóż określenie to oznacza perłę i zostało rozpowszechnione na początku XIX wieku przez grupę szwajcarskich artystów — malarzy, wędrujących po Górach Połabskich.
Zdecydowaliśmy, że jak już mamy się wybrać do Szwajcarii Saksońskiej to tylko na cały weekend — wyruszyliśmy w piątek tuż po pracy, a wróciliśmy w niedzielę wieczorem.
Nasz wyjazd podzieliliśmy sobie na dwa etapy:
- wycieczka na most Bastei i górę Lilienstein (relacja z tej wędrówki jest właśnie w tym wpisie)
- wycieczka do Bad Sandau, nad wodospad Lichtenhainer i górę Neuer Wildenstein (link do tej wycieczki jest tutaj)
Nocleg w Königstein
Ceny niemieckich hoteli i kwaterach turystycznych niestety do najtańszych nie należą, a spać gdzieś trzeba, decydując się na weekendowy wyjazd. Wymyśliliśmy więc, że będziemy nocować na kempingu i spać w namiotach. Pomysł ten bardzo, ale to bardzo nie spodobał się Wici, dla której miało być to zupełnie nowe doświadczenie. Spanie w zimnie, na dworze, na twardej ziemi, w towarzystwie: robaków, pająków, chrapiącego Blara i rozkopującego się po całym namiocie Piotrusia — to zdecydowanie przekroczenie Wiciowej strefy komfortu. Rzeczywistość na szczęście okazała się dużo łaskawsza dla naszej księżniczki, mało tego Wicia stwierdziła, że nocleg na kempingu był jedną z lepszych atrakcji podczas całej naszej wycieczki.Z naszymi namiotami rozbiliśmy się na kampingu Königstein, położonym nad samiutkim brzegiem rzeki Łaby. Ten kemping to naprawdę miejsce z niesamowitym klimatem i pięknym krajobrazem wokół: w oddali widać było miasteczko i twierdzę Königstein, a po drugiej stronie malowniczej rzeki Łaby, dumnie prezentowała się góra Lilienstein. Położenie kempingu miało jeszcze jedną zaletę — tuż za płotem przebiegały tory kolejowe i co jakiś czas przejeżdżały pociągi, co sprawiało, że poziom szczęścia u Puszonga wzrastał do maksimum.
Wszystkie Wiciowe obawy odnośnie noclegu pod namiotem okazały się zupełnie bezpodstawne. Trzeba też przyznać, że kemping w Königstein ma wysoki standard: spokojnie, czyściutko, ciepła woda i dobrze wyposażony sklepik. Może troszkę brakowało jakiegoś placu zabaw dla Piotrusia. Chociaż on miał swoje ukochane pociągi tuż za płotem, a to było wystarczającą rekompensatą. W ogóle czas na kempingu płynął nam jakoś tak inaczej wolniej, sielankowo. Może napisałam to jakoś durnowacie, ale nocując pod namiotami czuliśmy się tacy „zjednoczeni z naturą".
Zwiedzanie mostu Bastei
Jednym z najciekawszych, najpiękniejszych i najbardziej popularnych miejsc w Szwajcarii Saksońskiej jest most Basitei wkomponowany w niesamowite formacje skalne. Most powstał w 1824 roku i początkowo był drewnianą konstrukcją, łączącą dwie pobliskie miejscowości: Rathen i Stadt Wehlen. Z czasem zastąpiono go kamienną budowlą. Wszystko to wygląda po prostu bajecznie! Jednak zdecydowanie muszę podkreślić, że most to nie jedyne miejsce warte zobaczenia w Szwajcarii Saksońskiej, ale o tym za chwilę. Z popularnością tego miejsca wiążą się oczywiście tłumy ludzi, które towarzyszące w zwiedzaniu. Na szczęście znaleźliśmy sposób na to, aby móc podziwiać tę saksońską perełkę we względnym spokoju, bez towarzystwa pielgrzymek. Wstaliśmy sobie na tyle wcześnie, że tłumów jeszcze nie było. Kiedy statystyczny niemiecki turysta przekręcał się z boku na bok w swym ciepłym miękkim łóżku, my już dawno delektowaliśmy się widokami z Bastei. Z naszego kempingu wyjechaliśmy trochę po godzinie 6:00, a po drodze zrobiliśmy sobie jeszcze przerwę na podziwianie takich widoczków:Poniżej mapka, która przedstawia zarówno nasze szwendanie się po okolicach Bastei, jak i wędrówkę na szczyt góry Lilenstein.
Zobacz trasę w Traseo
Gdy dojechaliśmy na miejsce, parking pod Bastei był prawie pusty. Niestety nasze brzuchy były jeszcze bardziej puste, więc chcieliśmy znaleźć w miarę szybko miejsce, gdzie moglibyśmy zjeść śniadanie. Uwzględniając fakt, że co chwile przystawaliśmy z zachwytem w oczach i tekstem na ustach „wow !!!” (Blaru dodawał jeszcze „no, muszę zrobić zdjęcie!”), to nasze brzuszki jeszcze dłuższy czas pozostały głodne.
Ale co tam głód, co tam pobudka ze świtem, jak mogliśmy podziwiać tak niesamowite widoki! Poranne mgły dodatkowo nadawały naszemu spacerowi uroku, tajemniczości i wręcz magicznego charakteru.
A miejscówka na śniadanko też się znalazła:
Na trasie naszej przechadzki było całe mnóstwo zakamarków, labiryntów, ścieżynek, mostków i nieskończona ilość punktów widokowych.
Gdy minęliśmy Rathen weszliśmy w las.
Wędrowało się całkiem przyjemnie, ale nie uszliśmy zbyt daleko, bo żal byłoby się nie zatrzymać, spotykając po drodze ławeczkę z takim pięknym widoczkiem:
Po przerwie ruszyliśmy dalej, cały czas trzymając się niebieskiego szlaku. Nasza wędrówka na Lilienstein była dość zróżnicowana: trochę wspinaczki, trochę tuptania przez las i spaceru między polami po płaskim terenie. A samą górę nazwaliśmy „tortową górą”, bo przypominała nam tort weselny: szeroki płaski spód, pośrodku dużo kremu i piękna dekoracja na wierzchu 😖.
Natomiast przy końcu trasy czekało nas naprawdę spore podejście na Lilienstein
Ale zdecydowanie warto było się trochę zmęczyć dla widoków z szczytu.
Szczyt Lilienstein, jak na wierzchołek apetycznego torcika przystało, pełen był widoczkowych atrakcji. Sporo było też przeróżnych zaułków i mostków. Było też jakieś schronisko, ale nie zachodziliśmy do środka, bo mieliśmy własne jedzonko. Właściwie to na Lilienstein spokojnie można sobie spędzić nawet cały dzień, szwendając się leniwie po szczycie i podziwiając niezwykłe okoliczności przyrody.
I nawet miejsce na relaks z książką się znajdzie...
Z Lilienstein, mimo że wcale nam się nie chciało, w końcu musieliśmy zejść.
W planach mieliśmy jeszcze wędrówkę nad wodospad Amselfall. Ruszyliśmy więc znów w kierunku miejscowości Rathen. Jeśli chodzi o nasze wrażenia odnośnie samego wodospadu, to szczerze mówiąc nic specjalnego. Dużo ciekawsza była natomiast sama droga. Tuż po wyjściu z Rathen szliśmy najpierw wzdłuż jeziora Amselfall, czyli sztucznego zbiornika wodnego pełnego wielkich ryb i ludzi na rowerkach wodnych. Dalej wędrowaliśmy malowniczym lasem, ale najlepsza była wspinaczka pod górę (😝😓) i kolejny labirynt prowadzący nad wodospad.
Gdy dojechaliśmy na miejsce, parking pod Bastei był prawie pusty. Niestety nasze brzuchy były jeszcze bardziej puste, więc chcieliśmy znaleźć w miarę szybko miejsce, gdzie moglibyśmy zjeść śniadanie. Uwzględniając fakt, że co chwile przystawaliśmy z zachwytem w oczach i tekstem na ustach „wow !!!” (Blaru dodawał jeszcze „no, muszę zrobić zdjęcie!”), to nasze brzuszki jeszcze dłuższy czas pozostały głodne.
Ale co tam głód, co tam pobudka ze świtem, jak mogliśmy podziwiać tak niesamowite widoki! Poranne mgły dodatkowo nadawały naszemu spacerowi uroku, tajemniczości i wręcz magicznego charakteru.
A miejscówka na śniadanko też się znalazła:
Na trasie naszej przechadzki było całe mnóstwo zakamarków, labiryntów, ścieżynek, mostków i nieskończona ilość punktów widokowych.
A w oddali widać już dalszy etap naszej dalszej wędrówki czyli "tortową górę" Lilienstein i ... pociągi 😉
Wędrówka na górę Lilienstein
Z Bastei zeszliśmy sobie niebieskim szlakiem do miejscowości Rathen. Tam zatrzymaliśmy się trochę dłużej przy promie, bo Piotruś zażyczył sobie podziwiać kaczki. À propos promu myślę, że przepłynięcie się nim to też bardzo fajny pomysł na urozmaicenie wycieczki, ale to może następnym razem.Gdy minęliśmy Rathen weszliśmy w las.
Wędrowało się całkiem przyjemnie, ale nie uszliśmy zbyt daleko, bo żal byłoby się nie zatrzymać, spotykając po drodze ławeczkę z takim pięknym widoczkiem:
Po przerwie ruszyliśmy dalej, cały czas trzymając się niebieskiego szlaku. Nasza wędrówka na Lilienstein była dość zróżnicowana: trochę wspinaczki, trochę tuptania przez las i spaceru między polami po płaskim terenie. A samą górę nazwaliśmy „tortową górą”, bo przypominała nam tort weselny: szeroki płaski spód, pośrodku dużo kremu i piękna dekoracja na wierzchu 😖.
Natomiast przy końcu trasy czekało nas naprawdę spore podejście na Lilienstein
Ale zdecydowanie warto było się trochę zmęczyć dla widoków z szczytu.
Szczyt Lilienstein, jak na wierzchołek apetycznego torcika przystało, pełen był widoczkowych atrakcji. Sporo było też przeróżnych zaułków i mostków. Było też jakieś schronisko, ale nie zachodziliśmy do środka, bo mieliśmy własne jedzonko. Właściwie to na Lilienstein spokojnie można sobie spędzić nawet cały dzień, szwendając się leniwie po szczycie i podziwiając niezwykłe okoliczności przyrody.
I nawet miejsce na relaks z książką się znajdzie...
Z Lilienstein, mimo że wcale nam się nie chciało, w końcu musieliśmy zejść.
W planach mieliśmy jeszcze wędrówkę nad wodospad Amselfall. Ruszyliśmy więc znów w kierunku miejscowości Rathen. Jeśli chodzi o nasze wrażenia odnośnie samego wodospadu, to szczerze mówiąc nic specjalnego. Dużo ciekawsza była natomiast sama droga. Tuż po wyjściu z Rathen szliśmy najpierw wzdłuż jeziora Amselfall, czyli sztucznego zbiornika wodnego pełnego wielkich ryb i ludzi na rowerkach wodnych. Dalej wędrowaliśmy malowniczym lasem, ale najlepsza była wspinaczka pod górę (😝😓) i kolejny labirynt prowadzący nad wodospad.
Niesamowicie to wygląda
OdpowiedzUsuń