Mapka naszej wędrówki:
Tak na marginesie to sama podróż do Anglii była dla nas nie lada atrakcją, bo wiązała się z lotem samolotem. Dla mnie, Wici i Puszonga był to pierwszy lot w życiu i to była na prawdę frajda (pomijając lądowanie, które co najmniej nie należało do najprzyjemniejszych). Piotruś do tej pory ciągle wypatruje na niebie samolotów, a jak już wypatrzy, to krzyczy: „Samolot, tam leci tam, do wujka Andrzeja, poleciał!”
Przejazd autobusem z Whitby do Runswik bay
Żeby rozpocząć naszą wycieczkę, najpierw musieliśmy dojechać autem z miejscowości, w której mieszka Andrzej do Whitby, a stamtąd jechaliśmy dosłownie kawałeczek autobusem linii X4 (tutaj rozkład jazdy) do Runswik bay (ku rozpaczy Wici autobus był jednopiętrowy i ani trochę nie był czerwony). Auto zostawiliśmy przy porcie, skąd na pewnym zbliżeniu na zoomie aparatu widać było ruiny opactwa, którego zwiedzanie miało być jedną z atrakcji tej wycieczki. Wyjechaliśmy niestety trochę za późno, a w Whitby pojawiły się jeszcze problemy z parkowaniem. Z mariny do dworca jest około 5-10 minut, w zależności jakim kto się krokiem porusza. Nasz krok był prawie biegiem, bo gdybyśmy spóźnili się na autobus do punktu startowego naszej wędrówki, to na następny musielibyśmy czekać godzinę.Po mniej więcej kilkunastu minutach jazdy dojechaliśmy do Runswick bay i z przystanku asfaltową drogą ruszyliśmy w stronę morza.
Pierwsze spotkanie z morzem
Piotruś po raz pierwszy w życiu zobaczył morze. Był zafascynowany wielką wodą, a jeszcze bardziej wszelkimi kamyczkami, muszelkami, glonami itp. Efektem tej fascynacji była mniej więcej godzinna obsuwa na samym starcie wycieczki — to są właśnie uroki wędrówek z Puszongiem.W końcu udało nam się jakimś cudem „oderwać” Piotrusia od układania, przekładania i podziwiania wszelkich mniejszych i większych elementów przyrody znajdujących się na plaży. Tuż za przedziwnymi skalnymi grotami (?) skręciliśmy ostro pod górę.
Jak widać na kolejnych zdjęciach, podejście było nie tylko strome, ale także „nieco” mokre, a konkretnie to płynęła po nim woda. Schody były śliskie i naprawdę trzeba było uważać na każdy krok.
Nieziemskie widoki na Morze Północne
Było trochę drapania pod górę, ale to, co zobaczyliśmy, wynagrodziło nasz trud. Poza tym na górze czekała na nas ławeczka, więc postanowiliśmy zrobić sobie chwilę przerwy na jedzonko.
Posileni ruszyliśmy w dalszą wędrówkę, a dalej, no cóż, tylko piękniej...
Warto dodać, że szlaki w Anglii mają nieco inne oznaczenia niż te, do których byliśmy do tej pory przyzwyczajeni. Nie są oznaczone kolorami, ale za to trasy są nazywane i mają symbole. My wędrowaliśmy szlakiem Cleveland Way, biegnącym przez Park Narodowy North York Moors, oznaczonym symbolem żołędzia. Charakterystyczna dla angielskich szlaków jest obecność bramek, przez które trzeba przejść, żeby wędrować dalej.
Nasz szlak prowadził także przez prywatne tereny: pola, pastwiska i zagrody. Wielokrotnie mijaliśmy sympatyczne pasące się
owce, krowy, a nawet byki.
Oprócz różnego rodzaju bydła domowego na trasie towarzyszyły nam także znienawidzone przez Blara mewy. Trzeba przyznać, że komponowały się w niesamowicie z tamtejszym nadmorskim krajobrazem.
Cudownie nam się wędrowało brzegiem morza. Piotruś początkowo podziwiał widoki, później ululał się w nosidełku wtulony w swoją mamusię. Gdy znów zgłodnieliśmy, jak na zawołanie, jeszcze przed zejściem do miejscowości Sansend, pojawiła się ławeczka. Wyciągnęliśmy, więc co było w plecaku i zaczęliśmy pałaszować.
A to już widoczki na Sandsend:
Przez samą miejscowość przeszliśmy raczej spacerkiem, ale bez długich postojów. Na plażę nie schodziliśmy, ale Piotruś oczywiście musiał popodziwiać dużą wodę.
Generalnie to spieszyliśmy się do Whitby, bo tam Blaru obiecał nas zabrać na angielską potrawę narodową, czyli fish and chips. Szliśmy głównie asfaltem. Widoki nie były już może tak powalające, jak na początku wędrówki, ale trasa była całkiem przyjemna.
Nasze upragnione Whitby
Wicia już za chwilę miała się rzucić na gigantyczny kawał ryby z olbrzymią porcją frytek. Wcześniej jednak jeszcze krótki spacer po miejscowości i rozeznanie terenu.Wyśmienite Fish & Chips i atak wściekłej mewy
Nasz obiadek jedliśmy w Magpie Fish & Chips Take Away, czyli w miejscu, gdzie podobno są najlepsze Fish & Chips w całej Anglii. Co dość istotne fish & chips od Magpie można dostać zarówno w tej małej białej budce (na papierowej tacce), jak i w restauracji po schodkach. Właściciel jest ten sam, ale ceny kompletnie różne — za restauracyjny luksus trzeba dopłacić 😉. Niestety nie każdemu z nas było dane cieszyć się chrupiącą rybką. Szczęśliwy Blaru szedł ze swoją solidną i apetycznie wyglądającą porcją a tu raz-dwa, nie wiadomo skąd podfrunęła mewa i udziobała mu pół ryby.Po obiedzie Piotruś wypatrzył (o zgrozo!) jakiś przeraźliwie głośny klub zabaw dla dzieci z jeżdżącymi samochodami na monety, grami i tym podobnym badziewiem. Chcąc nie chcąc spędziliśmy tam duuużo czasu. Całe szczęście, że nie był wtedy jeszcze uświadomiony, że jak do takiego kolorowego pojazdu wrzuci się pieniążek to on wtedy: jeździ, tańczy, śpiewa i cuda wianki robi, bo pewnie byśmy zbankrutowali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz