Trasa naszej wycieczki na mapie
Już na starcie przepiękne widoki
Z samego rana wsiedliśmy w Seata i pojechaliśmy do Wetliny. Tam na parkingu zostawiliśmy autko, a sami wynaleźliśmy busa, który zawiózł nas na szlak, na Przełęcz Wyżniańską. Początkowo wędrowaliśmy rozległą łąką, z której rozciągały się przepiękne widoki na: zbocza Małej Rawki, Tarnicę oraz Połoniny Wetlińską i Caryńską. Po pewnym czasie dość dynamicznego marszu, doszliśmy do małego, drewnianego schroniska „Pod Małą Rawką". W zasadzie nikt z nas nie zdążył jeszcze zgłodnieć, a Puszong nie zdążył jeszcze zasnąć, więc nie zatrzymywaliśmy się na zbyt długo.Maszerujemy pod "górkę" na zasłużony odpoczynek
Napiliśmy się wody i podreptaliśmy dalej w las. A im dalej w las, tym trudniej się już szło. Momentami podejścia były naprawdę strome i męczące. Zwłaszcza Wicięce nogi czuły się mocno umęczone wspinaczką.
Zaskakujący koniec sielanki
Później na szczyt dotarła spora grupa harcerzy, robiąc trochę hałasu. Ale nic to pełen relaks, chwilo trwaj… Aż tu nagle, tuż za naszymi plecami usłyszeliśmy przerażający wrzask – dosłownie jakby kogoś ze skóry obdzierali. Obróciłam się, już miałam opieprzyć człowieka z pogardą, żeby ludzi nie straszył, ale to, co zobaczyłam, nie było żartem. Na ziemi leżał młody mężczyzna (około 35 lat), telepał się cały, piana mu leciała z buzi i przerażająco krzyczał. Obok niego był starszy pan – jak się potem okazało towarzysz poznany na szlaku. Zaczęliśmy więc wołać o pomoc, za chwilę przylecieli harcerze, zaczęli udzielać mu pomocy (dosłownie Opatrzność ich tam zesłała) i ktoś zadzwonił na GOPR. Okazało się, że mężczyzna miał atak padaczki. Tak naprawdę, to facet miał mnóstwo szczęścia, że atak miał miejsce w takich, a nie innych okolicznościach (harcerze – dość fachowa pomoc, uczęszczany szlak – dużo ludzi), bo na wędrówkę podobno wybrał się sam. Przerażające jest też to, jak niewiele ludzi potrafi udzielić właściwej, pierwszej pomocy przedmedycznej. Ja sama potrafiłabym chyba tylko zadzwonić po pogotowie, nie wiedziałabym co mam robić, żeby pomóc i nie zaszkodzić takiemu poszkodowanemu. Cała dalszą drogę przeżywaliśmy to wydarzenie. Później, w drodze na Wielką Rawkę, obserwowaliśmy jeszcze na zoomie aparatu akcję ratunkową. Z Sanoka przyleciał śmigłowiec.Ostro w górę na Wielką Rawkę
Powróćmy jednak do celu naszej wędrówki, jakim była Wielka Rawka. Tak na marginesie, nie wiem, czy w czasy przejść na mapie wkradł się jakiś błąd, czy co? Według papierowej wersji mapy, z której korzystaliśmy, z Małej do Wielkiej Rawki jest... 15 min. Według mnie albo ktoś biegł ten odcinek, albo zwyczajnie się pomylił przy opisie. Wersja z mapa-turystyczna.pl jest nieco bardziej zbliżona - 25 minut. Nam przejście tego kawałka (1,5 km) zajęło około 40 minut. A tu też było trochę drapania, głównie pod koniec trasy. Widoczność mieliśmy niesamowitą, więc panorama ze szczytu wynagrodziła nam cały trud. Po odpoczynku i nacieszeniu oczu zaczęliśmy powoli schodzić najpierw na Małą Rawkę, a potem już zielonym szlakiem w kierunku Wetliny.Wędrując tak sobie, w międzyczasie zrobiliśmy jeszcze jedną dłuższą przerwę. Tym razem pod drewnianą wiatą. Ta trasa zajęła nam prawie 8 godzin i było to 18,5 km, momentami mocno wymagającego górzenia.
Gigantyczne naleśniki na obiad i burza z piorunami na deser
Na obiadek Blarzyna zabrał nas tego dnia do Chaty Wędrowca w Wetlinie. Jest tam restauracja oraz mały sklepik z różnymi rzemieślniczymi wyrobami. W sklepiku kupiliśmy kraftowy cydr, który jeszcze będzie musiał trochę poczekać na swoją degustację. Chata wędrowca słynie przede wszystkim z naleśników gigantów. Są to takie ogromne naleśniko racuchy z stertą owoców i bitą śmietaną. Ja skusiłam się na „mała” wersję tego giganta i mmmm...niebo w gębie. Mięsożerna Wicia wciągła karczek, który okazał się trochę zbyt żylasty. Blaru, natomiast zamówił jakieś wydzibiągi z serem kozim i stwierdził, że mięsa mu brak. W związku z tym poczęstował się kawałkiem mojego wegetariańskiego naleśnika z jagodami. Puszong też został obdarowany częścią giganta, a właściwie to rzucił się na jagody, na deser po obiadku. Tak paśliśmy się w najlepsze, aż tu nagle jak lunęło, jak grzmotnęło piorunami, że ho ho! Pewnie prędko byśmy z Chaty Wędrowca nie wyszli, ale Puszong zaczął się już wkurzać. Jak na złość, po powrocie ze szlaku, parasole i plecaki zostawiliśmy w aucie i tak poszliśmy na obiad. Chcąc nie chcąc, Blaru pobiegł co sił w nogach, wśród deszczu i burzy po parasole. Ale ulewa – masakra!
Fajnie było :)
Super relacja
OdpowiedzUsuń